— Wie pani co, nie będę zdejmował, ale postawię tam, w ołtarzyku — powiedziałem po namyśle — obok innych obrazów, pod lampką (u mnie zawsze, od chwili otwarcia kasy, paliła się lampka oliwna), i proszę po prostu wziąć dziesięć rubli. — Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć, na pewno wykupię.
— Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle — dodałem zauważywszy, że oczęta jej znów zaiskrzyły się. Milczała. Wręczyłem jej pięć rubli.
— Nie trzeba nikim gardzić, sam byłem w takich opałach, nawet w jeszcze gorszych, i jeżeli widzi mnie pani teraz przy takim zajęciu… to po tym wszystkim, co zniosłem…
— Mści się pan na społeczeństwie? Tak? — przerwała mi nagle z dość zjadliwą ironią, w której było zresztą sporo pobłażliwości (to znaczy nie był to przytyk osobisty, bo na pewno nie odróżniała mnie wtedy od innych, tak iż zabrzmiało to prawie nieszkodliwie). „Aha — pomyślałem — takie z ciebie ziółko, nowomodny charakterek".
— Widzi pani — odparłem pół żartem, pół tajemniczo: „Jam jest tej siły cząstką drobną, co zawsze złego chce — i zawsze sprawia dobro"… Spojrzała na mnie szybko i z wielkim zaciekawieniem, bardzo zresztą dziecinnym.
— Chwileczkę… Co to za mysi? Skąd to jest? Już to chyba słyszałam…
— Niech się pani nie głowi, tymi słowami przedstawia się Mefistofeles Faustowi. Czytała pani Fausta?
— Nie… nieuważnie.
— A więc w ogóle pani nie czytała. Trzeba przeczytać. Ale znów widzę na pani ustach ironiczny uśmiech. Proszę mnie nie posądzać o taki brak smaku, że dla upiększenia roli zastawnika przedstawiam siebie jako Mefistofelesa. Zastawnik zastawnikiem zostanie. Wiadoma rzecz.
— Jaki pan dziwny… Wcale nie chciałam tego powiedzieć…
Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że pan jest wykształconym człowiekiem", ale nie powiedziała, ja jednak wiedziałem, że to pomyślała. Ogromnie jej zaimponowałem.
— Widzi pani — zauważyłem — na każdym polu można czynić dobrze. Oczywiście nie mówię o sobie, nic dobrego, powiedzmy, nie robię, ale…
— Oczywiście można dobrze czynić w każdym miejscu — powiedziała
obrzuciwszy mnie szybkim, przenikliwym spojrzeniem. — Właśnie w każdym miejscu — dodała raptem.
O, ja pamiętam, wszystkie te chwile pamiętam! I chcę jeszcze dodać, że kiedy ta młodzież, ta kochana młodzież, chce powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to zbyt szczerze i naiwnie odmaluje się na ich twarzy, że „widzisz, bracie, mówię et oto coś mądrego i głębokiego" — ale nie z próżności to czyni, jak my, lecz widać od razu, że sama ogromnie ceni to wszystko i wierzy głęboko i poważa, i myśli, że my to poważamy tak samo, jak ona. Ach, ta szczerość! Tym właśnie nas rozbrajają. A u niej jakież to było urocze!
Pamiętam, niczego nie zapomniałem! Kiedy poszła, od razu postanowiłem. Tego samego dnia poszedłem po raz ostatni na zwiady i dowiedziałem się o niej wszystkiego od A do Z, teraz już o jej obecnym życiu; o poprzednim wiedziałem już wszystko od Łukierii, która wtedy u nich służyła i którą przekupiłem parę dni wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne, że w ogóle nie rozumiem, jak mogła śmiać się przed chwilą i interesować słowami Mefistofelesa, będąc w tak okropnej sytuacji. Ale — taka jest młodzież! Tak właśnie pomyślałem o niej wtedy z dumą i radością, bo jest w tym wszakże i wielkoduszność: widzicie, stoję nad brzegiem przepaści, a jednak wielkie słowa Goethego jaśnieją. Młodość jest zawsze, bodaj odrobinkę i bodaj w nieodpowiednim kierunku, wielkoduszna. Chociaż właściwie mówię tylko o niej jednej. A przede wszystkim patrzyłem już wtedy na nią jak na moją i nie wątpiłem o swej potędze. Wiecie państwo, to wysoce lubieżna myśl, kiedy się już nie wątpi.
Ale cóż to się ze mną dzieje? Jeżeli tak pójdzie dalej, kiedyż skupię to wszystko w jedno ognisko? Prędzej, prędzej — przecież nie o to chodzi, o Boże!