Łagodna Fiodor Dostojewski treść

IV Wciąż plany i plany
     Kto z nas wtedy pierwszy zaczął?    

Nikt. Samo się zaczęło od pierwszej chwili. Powiedziałem, żem ją wprowadził do domu pod znakiem surowości, jednakże od pierwszej chwili złagodziłem. Jeszcze przed ślubem oznajmiłem jej, że się zajmie przyjmowaniem zastawów i wypłacaniem pieniędzy, i przecież wtedy nic nie powiedziała (na to proszę zwrócić uwagę). Mało tego — zabrała się do roboty nawet gorliwie. Oczywiście mieszkanie, meble — wszystko zostało po staremu. Moje mieszkanie to dwa pokoje; jeden to duży salon, gdzie za przegródką jest także kasa, a drugi też duży, nasz pokój, wspólny, a jednocześnie sypialnia. Meble mam nędzne, nawet ciotki miały lepsze. Ołtarzyk z lampką — w salonie, tam gdzie kasa, a w moim pokoju szafa, w niej kilka książek i kufer, ja mam klucze do niego, no i łóżko, stoły, krzesła. Jeszcze przed ślubem powiedziałem, że na nasze utrzymanie, dla mnie, dla niej i dla Łukierii, którą do nas zwabiłem, przeznaczam rubla dziennie, nie więcej, bo „muszę mieć trzydzieści tysięcy rocznie, inaczej się nie uskłada pieniędzy". Nie sprzeciwiała się, ale sam podwyższyłem fundusz na utrzymanie o trzydzieści kopiejek. To samo z teatrem. Mówiłem przed ślubem, że teatru nie będzie, a jednak postanowiłem, że będzie raz na miesiąc, i to przyzwoicie, fotele. Chodziliśmy razem, byliśmy trzy razy, widzieliśmy Pogoń za szczęściem i Śpiewające ptaki, zdaje się (o, do diabła z tym, do diabła!). Chodziliśmy w milczeniu i w milczeniu wracaliśmy. Dlaczego, ach dlaczego od samego początku milczeliśmy? Na początku przecież nie było kłótni, ale już wtedy milczenie. Wciąż jakoś, pamiętam, zerkała na mnie z ukosa; zauważyłem to kiedyś i milczałem jeszcze bardziej zaciekle. Tak, to ja do milczenia dążyłem, nie ona. Z jej strony raz czy dwa były jakieś porywy, rzucała mi się na szyję, ale ponieważ porywy były chorobliwe, histeryczne, a mnie trzeba było szczęścia solidnego, opartego na jej szacunku, przyjąłem to chłodno. No i miałem rację: za każdym razem po porywach nazajutrz była kłótnia.     To jest kłótni właściwie nie było, ale było milczenie i — coraz częściej, zuchwała
mina z jej strony. „Bunt i niezależność" — tak, to było właściwie to, chociaż nie bardzo umiała. Tak, ta potulna istota stawała się coraz zuchwalsza. Czy dacie wiarę, że zaczynała czuć do mnie odrazę? Niewątpliwie chwilami traciła panowanie nad sobą. Jak mogła na przykład, wydostawszy się z takiej nędzy i ohydy, włącznie z szorowaniem podłóg! — jak mogła sarkać na nasze ubóstwo? Nie ubóstwo to było, uważacie, lecz oszczędność, a gdzie trzeba — to nawet zbytek, na przykład w bieliźnie, w czystości. Od dawna roiłem sobie, że schludność męża pociąga żonę. Zresztą nie na biedę narzekała, lecz na moje rzekome sknerstwo w gospodarowaniu: „że niby, patrzajcie go, jakie to ma cele, jaki to wykazuje niezłomny charakter". Z teatru sama nagle zrezygnowała. I coraz częściej ten ironiczny grymas… a ja milczę coraz bardziej zawzięcie.    

Przecież nie będę się usprawiedliwiał, co? Najważniejsza w tym była ta kasa pożyczkowa. Za pozwoleniem: wiedziałem, że kobieta, w dodatku szesnastoletnia, nie może nie podporządkować się całkowicie mężczyźnie. Kobietom brak oryginalności, to — to jest pewnik, nawet teraz, nawet i teraz jest to dla mnie pewnik! A cóż to jest — to co tam leży w salonie: prawda jest prawdą i nawet sam Mill nic tu nie poradzi! A kobieta kochająca — o, kochająca kobieta nawet przywary, nawet występki ukochanego człowieka ubóstwi. Sam nie znajdzie dla swych bezeceństw takiego usprawiedliwienia, jakie mu ona wyszuka. Jest to wielkoduszne, ale nie oryginalne. Tylko brak oryginalności zgubił kobiety. I cóż, powtarzam, pokazujecie mi tam na stole? Czy to, co tam leży na stole, jest oryginalne? O — o!    

Uważajcie: jej miłości byłem wtedy pewien. Przecież rzucała mi się wtedy na szyję. Kochała więc, a raczej — chciała kochać. Tak, właśnie tak było: chciała kochać, usiłowała kochać. A najważniejsze, że tu nawet żadnych bezeceństw nie było, dla których musiałaby szukać usprawiedliwienia. Powiadacie: zastawnik, i wszyscy tak powiadają. No i co z tego, że zastawnik? Widać muszą być jakieś przyczyny, skoro najszlachetniejszy z ludzi został zastawnikiem. Widzicie państwo, są takie myśli… to jest, widzicie, jeżeli pewne myśli wypowie się na głos, słowami, wypadnie to strasznie głupio. Sam się człowiek zawstydzi. A dlaczego? Dla niczego. Dlatego żeśmy wszyscy nic niewarci i nie znosimy prawdy, albo sam już nie wiem co. Powiedziałem przed chwilą „najszlachetniejszy z ludzi". Śmieszne to, ale przecież tak właśnie było. Wszak to prawda, najszczersza prawda! Tak, miałem prawo pomyśleć wtedy o zabezpieczeniu się i założyć tę kasę. „Wyście mnie odtrącili, wy, ludzie, odpędziliście z pogardliwym milczeniem. Na mój namiętny poryw ku wam odpowiedzieliście mi krzywdą do końca mego życia. A więc miałem prawo odgrodzić się od was murem, uciułać te trzydzieści tysięcy rubli i dokonać żywota gdzieś na Krymie, na południowym wybrzeżu, wśród gór i winnic, we własnym majątku kupionym za te trzydzieści tysięcy, ale koniecznie z dala od was wszystkich, choć bez złości do was, z ideałem w duszy, z ukochaną kobietą przy boku, z potomstwem, jeśli Bóg zechce, i — pomagając okolicznym wieśniakom". Ma się rozumieć, dobrze jest, że sam to teraz mówię do siebie, bo jakież by to było głupie, gdybym jej to wtedy naopowiadał! Stąd moje dumne milczenie, stąd siedzieliśmy milcząc. Bo cóż by z tego zrozumiała? Lat szesnaście, toć to pierwsza młodość — cóż mogła zrozumieć z moich usprawiedliwień, z moich cierpień? Z jednej strony — prostolinijność, nieznajomość życia, niedojrzałe, tanie przekonania, kurza ślepota „szlachetnych serc", a z drugiej — kasa pożyczkowa i — basta (ale czy byłem łotrem w tej kasie, czyż nie widziała, jak postępuję i czy biorę za dużo?). O, jakże straszna jest prawda na ziemi! To cudo, ta potulna, to niebo — toż ona była tyranem, nieznośnym tyranem mej duszy i dręczycielem! Przecież ja siebie oszkaluję, jeżeli tego nie powiem! Myślicie, że jej nie kochałem? Jest w tym, uważacie, ironia, złośliwa ironia losu i natury! Jesteśmy przeklęci, w ogóle życie ludzi jest przeklęte (a moje w szczególności!). Ja przecież teraz rozumiem, że się w czymś pomyliłem. Coś wypadło nie tak. Wszystko było jasne, mój plan był jasny jak słońce. „Surowy, dumny, niczyjej pociechy nie potrzebuje, cierpi w milczeniu". I tak właśnie było, nie kłamałem, nie kłamałem! „Sama potem zobaczy, że była w tym wielkoduszność, ale ona nie umiała jej dostrzec — a jak się kiedyś domyśli, oceni dziesięciokroć bardziej i sama uklęknie przede mną." Taki miałem plan. Ale o czymś zapomniałem czy coś przeoczyłem. Czegoś tu nie umiałem zrobić. Ale dość, dość! I przed kim się mam teraz usprawiedliwiać. Jak koniec, to koniec. Odwagi, człowieku, bądź dumny. Nie ty jesteś winien!…    

Cóż, powiem prawdę, nie ulęknę się stanąć twarzą w twarz z prawdą: to ona jest winna, ona jest winna!…