Następnego dnia pojechali na front, zatrzymali się przy szosie prowadzącej do Salwadoru. Było niebezpiecznie, tym bardziej, że oba wojska miały jednakowe mundury, a żołnierze mówili po hiszpańsku.
Dwudziestu korespondentów ruszyło szosą, bali się, ponieważ w każdej chwili mogli zginać. Po drodze pod różnymi pretekstami dziesięciu reporterów zrezygnowało z wyprawy na front. Nagle operatorzy telewizyjni powyciągali światłomierze i stwierdzili, że jest już za ciemno na zdjęcia.
Major Policarpo Paz zorganizował ciężarówkę wojskową, która korespondentów na nocleg na tyły frontu, do miasteczka Nacaome. Amerykanie postanowili zadzwonić do prezydenta z żądaniem zawiezienia na otwarty front.
Rano przysłali ostrzelany samolot, który tak przeraził niektórych reporterów, że postanowili wrócić do Tegucigalpy. Pozostali polecieli na drugi skraj frontu do Santa Rosa de Copan.
Ciężarówką dostali się do koszar. Koszary mieściły się w starej twierdzy hiszpańskiej, gdzie właśnie na dziedzińcu przesłuchiwano trzech rannych jeńców. Stali rozebrani do pasa, jeden z raną w brzuchu, drugi z raną w ramieniu, trzeci z rozerwaną odłamkiem ręką.
Santa Rosa leżała na głównym kierunku uderzenia przeciwnika, tj. przy drodze łączącej Atlantyk z Pacyfikiem. Salwador, leżący nad Pacyfikiem, miał ambicję podbić Honduras, leżący nad Atlantykiem. W ten sposób mały Salwador stałby się nagle mocarstwem dwóch oceanów.
Przez otwarte okna koszar widać było, jak wyżsi oficerowie odprawiają oddziały na front. Potem chodził ksiądz i rosił kropidłem plutony odchodzące na śmierć.
W południe korespondenci pojechali ciężarówką na front. Dojechali do miejsca, gdzie na polanę zwożono rannych. Nikt z nich nie jęczał, ani nie krzyczał. Odporność Indian na ból była zdumiewająca. Jeden z sanitariuszy z chodził z lancetem i wydłubywał z ran kule, drugi za nim zalewał ranę jodyną i kładł na niej tampon.
Po chwili przywieźli ciężarówką chłopa Salwadorczyka z kulą w kolanie, która sanitariusz bez znieczulenia wydłubał lancetem i palcami. Potem kazali wejść rannemu do samochód, nie można mu było pomagać, ponieważ żołnierz eskortujący zakazał. Ranny poprosił o papierosa, korespondenci rzucili mu do samochodu wszystkie, jakie mieli. Salwadorczyk roześmiał się zadowolony z takiej ilości papierosów.
Potem sanitariusze dawali kroplówkę żołnierzowi, który konał. Przyglądało się temu wielu ciekawych. Jedni usiedli wkoło noszy, na których ranny umierał, inni stali oparci o karabiny. Miał około dwadzieścia lat. Trafiło go jedenaście kul. Każdy chciał wiedzieć, jak długo życie potrafi się zmagać ze śmiercią i czy młode życie, które jeszcze jest i nie chce się poddać, zdoła przetrzymać śmierć. Po chwili żołnierz umarł, nie wiadomo było, czy pochodził z Salwadoru czy Hondurasu.