Mówił jeszcze czas jakiś, ale trudno, było zgadnąć, czy pani Andrzejowa go słuchała. Odpowiedź jego upewniła ją o dwóch rzeczach: naprzód o tym, że przez Justynę odtrąconym został, następnie, że żadnej z tych dwóch kobiet prawdziwie i stale nie kochał. Czy kogokolwiek lub cokolwiek mógł kochać? Powoli, powoli wyniosła kobieca głowa żałobnym czepkiem okryta chyliła się na pierś, w której wzbierała hamowana jeszcze burza uczuć, i podniosła się znowu
wtedy dopiero, gdy Zygmunt kroki swe przed nią zatrzymując, raz jeszcze ze zmieszaniem prośby i wyrzutu, pieszczotliwości i zniecierpliwienia pytać zaczął: czy cierpienia jego nie skłonią ją do wykonania planu, który ułożył? czy po namyśle, zimno na rzeczy spojrzawszy, sie zgodzi się na to, czego on pragnie i dla podtrzymania swoich twórczych zdolności, dla uniknięcia ostatecznej degrengolady ducha koniecznie potrzebuje? Wtedy pani Andrzejowa głowę podniosła znowu i głosem, w którym brzmiała zwykła już jej wyniosłość i energia, odpowiedziała:
– Nigdy. Ja na te rzeczy nigdy zimno patrzeć nie będę. Dopóki żyję, nigdy ja tej piędzi mojej rodzinnej ziemi, nigdy w tych ścianach obcy ludzie… obce
Nagle wybuchnęła:
– Wielki Boże! Ale po mojej śmierci ty to uczynić jesteś gotów… tak! ty to uczynisz pewno, gdy tylko ja oczy zamknę… Jak tchórz uciekniesz z szeregów zwyciężonych… jak samolub nie zechcesz łamać się chlebem cierpienia… Kawał Chrystusowej szaty rzucisz za srebrnik, ażeby kupić sobie życie przyjemne… Wielki Boże! Ależ ty chyba w chwili uniesienia… w dziwnym jakimś śnie okazujesz się takim… Zygmuncie, o! mój! Zygmuncie! powiedz mi, naprawdę inaczej myślisz i czujesz…
Syn, spokojny i zimny, nie dając się unieść jej wybuchowi, jakby jej prawie nie słuchając mówił:
– Niech się mama nie unosi! Ależ, moja droga mamo, proszęż się tak nie nosić! Któż tu mówi o samych tylko przyjemnościach życia? Któż tu mówi samych tylko przyjemnościach życia?
Mnie idzie o coś wyższego, ważniejszego o moje zdolności… natchnienia
– Czyż dusza artysty – zawołała – musi koniecznie być tylko motylem na swawolnych i niestałych skrzydłach przelatującym z róży na różę? Czy tu ziemia nic nie rodzi? czy tu słońce nie świeci? czy tu królestwo trupów? że żadnego błysku piękna i życia dokoła siebie znaleźć nie możesz?… że nic cię zachwyceniem czy bólem, miłością czy oburzeniem wstrząsnąć i natchnąć nie może? A ja marzyłam… a ja marzyłam…
Tu głos jej drżeć zaczął powściąganymi z całej siły łzami.
– A ja marzyłam… że tu właśnie, w otoczeniu rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności twoje najpotężniej w tobie przemówią… że raczej tu właśnie najpotężniej przemawiać do nich będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i każdy cień… że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i wdzięki, jej słodycze i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i najpotężniej ją zapłodnią..,
Stojąc przed nią w postawie zbiedzonej, prawie skurczonej, ręce gestem zdumienia rozkładał i prawie jednocześnie z nią mówił:
– Ależ ja tego wszystkiego nie znam… ja, ma chere maman, z tymi światłami, cieniami, słodyczami, truciznami etc., etc. od dziecinnych dni nie przestawałem… nie zżyłem się… nie przywykłem do nich… wcale do czego innego przywykłem… Nie możnaż z cywilizowanego człowieka przedzierzgnąć się na barbarzyńcę z powodu… z powodu soków ziemi, z którą się do czynienia nie miało!
Powoli, obu dłońmi opierając się o stół, bo może nogi posłuszeństwa jej odmawiały, powstała i zapłakała tak, jak płakała zwykle, bez łkania, bez najlżejszego drgania rysów, kilku grubymi łzami, które powoli stoczyły się po jej policzkach.
– Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! – powoli wymówiła.. – Zbłądziłam.
Pomiędzy tobą a tym, co powinno być najwyższą twoją miłością, nie zadzierzgnęłam dość silnych węzłów. Mówiłam ci wprawdzie o tej miłości zawsze, wiele… ale słowa, to widać siew nietrwały… Zbłądziłam. Ale dziecko moje….
Tu białe ręce modlitewnym gestem na staniku żałobnej sukni splotła.
– Nie karz ty mnie za mój błąd mimowolny… o, mimowolny! bo myślałam, że czynię jak najlepiej… Zamykałam cię w kryształowym pałacu i w dalekie światy wysyłałam, bo w myśli mojej miałeś być gwiazdą pierwszej wielkości, nie zaś pospolitą świecą, wodzem, nie szeregowcem. Widać zbłądziłam, ale ty błąd mój popraw. Pomyśl, głęboko pomyśl nad krótką
historią twego ojca, którą znasz dobrze. Czy nie możesz z tego samego co on źródła czerpać siłę, męstwo, moralną wielkość? Twój ojciec, Zygmuncie, oprócz wielu innych rzeczy wielkich kochał ten sam lud, którym i ty otoczony jesteś, posiadał sztukę życia z nim, podnoszenia go, pocieszania. oświecania…