Na koncertach wybierał miejsca odległe od estrady, ażeby słuchać muzyki nie słysząc hałasów i nie widząc artystów. Gdy szedł do teatru, obeznawał się wprzódy¹¹ z utworem dramatycznym, ażeby bez gorączkowej ciekawości śledzić grę aktorów. Obrazy oglądał
wówczas, gdy było najmniej widzów, i spędzał w galerii cale godziny. Jeżeli podobało mu się coś, mówił:
— Wiecie, państwo, że jest to wcale ładne.
Należał do tych niewielu, którzy najpierw poznają się na talencie. Ale utworów miernych nigdy nie potępiał.
— Czekajcie, może się jeszcze wyrobi! — mówił, gdy inni ganili artystę. I tak zawsze był pobłażliwy dla niedoskonałości ludzkiej, a o występkach nie rozmawiał.Na nieszczęście, żaden śmiertelnik nie jest wolny od jakiegoś dziwactwa, a pan Tomasz miał także swoje. Oto — nienawidził kataryniarzy i katarynek¹². Gdy mecenas usłyszał na ulicy katarynkę, przyśpieszał kroku i na parę godzin tracił
humor. On, człowiek spokojny — zapalał się, jak był cichy — krzyczał, a jak był łagodny — wpadał w gniew na pierwszy odgłos katarynkowych dźwięków. Z tej swojej słabości nie robił przed nikim tajemnicy, nawet tłumaczył się.
— Muzyka — mówił wzburzony — stanowi najsubtelniejsze ciało ducha, w katarynce zaś duch ten przeradza się w funkcję machiny i narzędzie rozboju. Bo kataryniarze są po prostu rabusie!
— Zresztą — dodawał — katarynka rozdrażnia mnie, a ja mam tylko jedno życie, którego mi nie wypada trwonić na słuchanie obrzydliwej muzyki.
Ktoś złośliwy, wiedząc o wstręcie mecenasa do grających machin, wymyślił niesmacz ny żart — i… wysłał mu pod okna dwu kataryniarzy. Pan Tomasz zachorował z gniewu, a następnie odkrywszy sprawcę, wyzwał go na pojedynek. Aż sąd honorowy trzeba było zwoływać dla zapobieżenia rozlewowi krwi o rzecz tak małą na pozór. Dom, w którym mecenas mieszkał, przechodził kilka razy z rąk do rąk. Rozumie się, że każdy nowy właściciel uważał za obowiązek podwyższać wszystkim komorne, a najpierwej panu Tomaszowi. Mecenas z rezygnacją płacił podwyżkę, ale pod tym warunkiem wyraźnie zapisanym w umowie, że katarynki grywać w domu nie będą. Niezależnie od kontraktowych zastrzeżeń pan Tomasz wzywał do siebie każdego nowego stróża¹³ i przeprowadzał z nim taką mniej więcej rozmowę:
— Słuchaj no, kochanku… A jak ci na imię?…
— Kazimierz, proszę pana.
— Słuchajże, Kazimierzu! Ile razy wrócę do domu późno, a ty otworzysz mi bramę, dostaniesz dwadzieścia groszy. Rozumiesz?…
— Rozumiem, wielmożny panie.
— A oprócz tego będziesz brał ode mnie dziesięć złotych na miesiąc, ale wiesz za co?…
— Nie mogę wiedzieć, jaśnie panie — odpowiedział wzruszony stróż.
— Za to, ażebyś na podwórze nigdy nie puszczał katarynek. Rozumiesz?…
— Rozumiem, jaśnie wielmożny panie.