Dym Maria Konopnicka treść

— Niech ta! — szeptała półgłosem. — Niech ta jeszcze ździebłuchno pośpi…
Dopiero kiedy się rozległ przeraźliwy świst puszczonej pary, wołała na chłopca:
— Marcyś! Marcyś! Wstawaj, synku! gwiżdżą…
Chłopak odwrócił głowę do ściany.
— To kos, mamo… — mówił wpółprzytomnie.
— Ale! kos tam! We fabryce gwizdają, synku, nie kos!
Przeciągał się, nakrywał z głową, mruczał, ale matka nie ustępowała. Nocny dyżur się kończył, kotłowy na swoim miejscu pierwszy stanąć musiał przed robotnikiem jeszcze. Powtarzało się to cały tydzień Boży, niedzieli nie wyjmując nawet. Ale jednego razu, kawał jeszcze do ranka było, chłopak się z krzykiem ze snu porwał  sam i na pościeli siadł. Matka już była przy nim.
— Co to? Co ci, synku, co? — pytała troskliwie.
Nie odpowiadał. Patrzał na nią szeroko otwartymi oczyma, usta miał drżące, czoło w zimnym pocie. Rozpięta na piersiach koszula podnosiła się od mocnych, głośnych prawie uderzeń serca.
Objęła go ramionami matka.
— Co ci to, synku, co ci to? — pytała, tuląc chłopaka, jakby małe dziecko. Długo uspokoić się nie mógł.
— Nic, mamo — przemówił nareszcie z widocznym wysiłkiem — nic… — Tylko śniło mi się… że… piorun uderzył we mnie.
Wdowa ścierpła. Ale nie dała tego poznać po sobie synowi. Chciała przemówić, głos uwiązł jej w piersi. Chłopak siedział na tapczanie sztywny, prosty, patrząc przed siebie wystraszonym wzrokiem.
— Piorun, mamo — mówił cichym, urywanym głosem — taki czerwony, straszny, jak smok. Na piersi mi padł, mamo… taki straszny… czerwony…
Umilkł i dyszał głośno. Wdowa opanowała się jakoś.
— Co tam, synku! — mówiła, głaszcząc go po rozpalonym policzku. — Co tam!… Sen mara, Bóg wiara. Co tam, synku!
A gdy chłopcu głośno zaszczekały zęby, przysiadła przy nim, przycisnęła głowę jegodo swych wyschłych piersi i tak go kołysała, jak kiedy niemowlęciem był. Chłopak się ukoił, utulił wreszcie i na poduszkę opadł.
— Niech mama już idzie — rzekł — niech mama idzie, położy się… Ja usnę…
Ale nie usnął. Leżał na wznak, z otwartemi szeroko oczyma, wpatrzony w gasnące na wschodzie nieba gwiazdy.
Spojrzała na niego raz i drugi.
— A czemu nie śpisz, synku? — spytała.
— Nie mogę, mamo… — odpowiedział cicho, skarżącym się głosem.Podeszła i siadła przy nim.
— Nic się nie trap, synku! — przemówiła. — Nic się nie trap! Albo to na to ten Pan Bóg miłosierny pioruny w niebie chowa, żeby zaś nimi wdowie niebogiej jedynego syneczka ubijać? Nie da tego Pan Jezus i ta Matka Przenajświętsza… A ja ci to powiem, że
piorun wesele znamionuje, kiedy się kawalerowi, albo pannie śni. Ot co, widzisz, piorun znamionuje… Przecie sennik mam, to wiem.