Dym Maria Konopnicka treść

To jak żelazna gadzina¹³, wywijał się sam z własnych przegubów¹⁴, coraz dalej, coraz wyżej; to jak leciuchna zasłona, w powietrzu wiał, siejąc przed siebie obłoczki różane; to jak z kadzielnicy, prosto w górę szedł, wełniąc się¹⁵miękko po krajach; to jak olbrzymi pióropusz, pod słońce się palił, z komina, jak z hełmu, za wiatrem wiejąc; to się w jakieś postacie cudne wydłużał, w jakieś mary nieziemskie, jakieś widzenia…
Czasem go wiatr wydymał, jak żagle wielkiego statku; czasem rozrywał, niby kłęby pakuł¹⁶; czasem pędził, jak tuman czarniawy. A zadżdżyło się¹⁷ na świecie, to chmurą ciężką nad kominem stał, i płatami po dachach się wieszał, i tłukł nad ziemią, nie wiedząc,
kędy się dziać. Gdy przyszła zima, zapalała wdowa lampkę u komina i robiła przy niej grube na sprzedaż pończochy. Ale choć od okienka wiało srodze i szron aż do izby zalatywał przez spróchniałe ramy, podchodziła do niego co raz, żeby na fabrykę spojrzeć.
Gorzała ona wprost facjatki długim szeregiem oświetlonych okien, huczała wewnętrzną pracą płuc swoich olbrzymich, szczękała żelastwem, dźwięczała biciem młotów, zgrzytała zębami pił, syczała żądłami topionych metalów. Dym, który teraz na tle głębokiego
granitu niebios walił z jej komina, płomienny był, ogniami ziejący, snopy iskier ciskał, jak race. Szerokie łuny od niego skroś nieba szły i het, precz, odbijały wielkie ciche zorze… Patrzała na nie wdowa w zadumaniu. Z zadumy tej wyrywało się gwizdanie kosa, który, rozbudzony światłem, bijącym z fabryki w okienko, zaczynał wycinać swoje kuranty. W izdebce robiło się weselej, ogień trzeszczał na kominku, a kos darł się aż do ogłuszenia. A kiedy na niebie księżyc w pełni stanął, całe ono widzenie ogniste topniało w blaskach miesięcznych.
Późnym wieczorem dopiero wracał syn i od progu już znowu wołał:
— Mamo, jeść!…
A razem z tą młodą, silną postacią wstępowało w progi izdebki wesele, śmiech i swoboda. Z mniejszym już teraz pośpiechem posilał się chłopak, opowiadał przez chwilkę to i owo rozpytującej się go o ubiegły dzionek matce, po czym zaczynał szeroko ziewać, przeciągać się, kos nawet nie bawił go już w takiej chwili.
— Idź spać, synku, idź spać! — mówiła matka, głaszcząc go po głowie. — Bo to jutro do dnia ci znów trzeba…
— Pójdę, mamo… — odpowiadał sennym głosem — zmordowałem się tak, że to ha!
— A pacierz, synku, zmów — przypominała jeszcze.
— Zmówię, mamo.
Całował jej rękę, klękał przed swoim tapczanem i, schyliwszy głowę na złożone dłonie, odmawiał szybko półgłosem Ojcze nasz i Zdrowaś, tu i ówdzie przerywając modlitwę potężnym ziewnięciem, po czym bił się hałaśliwie w piersi, żegnał z rozmachem i, zdjąwszy
pośpiesznie odzież, rzucał się na twarde posłanie. Natychmiast też prawie usypiał, a w izdebce słychać było dawno jego równy, głęboki
oddech, podczas kiedy matka długo jeszcze szeptała zdrowaśki przed poczerniałem, ze złocistego tła wychylającym się obliczem Panny Najświętszej. Nareszcie lampka gasła, kos przestawał się trzepotać po klatce, uciszało się wszystko,  aby znów jutro o brzasku się zbudzić.
Z tym budzeniem była zawsze bieda. Wdowa sypiała tym snem starości krótkim, czujnym, jakby oszczędzającym godzin życia przed wielkim zaśnięciem w mogile. Ze snu tego budziła się po drugich kurach zaraz, na długo przed pierwszą gwizdawką fabryczną i, zwlókłszy się z pościeli, dreptała po izdebce, szykując polewkę dla syna i szepcąc godzinki. W okienku stała wtedy wielka i cicha gwiazda zaranna, wprost na twarz uśpionego chłopca świecąca. Matka coraz to na twarz tę powiodła oczyma. Rada by już zbudziła jedynaka swego, ale głębokie uśpienie chłopca wstrzymywało ją.