Rozmowa Benedykta Korczyńskiego z synem tekst


– Raczysz więc mieć mi za złe, że byłem uprzejmym dla człowieka, który uszczęśliwia moją siostrę i mnie wyświadczył dotąd ważną przysługę.
– Nie uprzejmym, ojcze – z cicha poprawił Witold – ale nadskakującym, pokornym!
– Głupiś – rzucił Benedykt, którego jednak posępne źrenice zmąciły się przy słowach syna i na chwilę utkwiły w ziemi – alboż ty znasz życie i jego konieczności? Zapewne, może z Darzeckim obchodzę się trochę… trochę inaczej niż z innymi, ależ on prawie los nas wszystkich w rękach swoich trzyma… Zresztą szanuję go istotnie…
– Za co? – bystro w same oczy ojca patrząc zapytał Witold.
Było to pytanie, którego Benedykt sam sobie nie zadał był nigdy i które dlatego właśnie sprawiło mu wielką przykrość.
– Jak to za co? co za co? jakie za co? Choćby za to, że jest dobrym mężem i ojcem, i interesy swoje dobrze prowadzi!
– Czy jesteś pewnym, ojcze, że choć to jedno dobrze czyni? A też oranżerie, wojaże, paryskie fortepiany, stosunki z tym kapitalistą i zachwianie równowagi…
Ostatnie wyrazy młody chłopak wymówił z tak wybornym naśladowaniem układu ust i akcentu mowy Darzeckiego, że Benedykt odwrócił się na chwilę, by ukryć śmiech mimo woli wybiegający mu na usta. Bardzo jednak poważnie i z powracającym gniewem odrzucił:
– Głupiś! co ty tam znasz się na tym! Dlaczegóż przynajmniej kuzynek swoich bawić się nie starałeś? One chyba żadnych jeszcze ciężkich grzechów nie popełniły, za które czułbyś się w prawie wysłać je do piekła?
– One same, mój ojcze, są całe jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi kobiet popełnionym… – z wybuchającym na nowo zapałem zaczął Witold. – To są, mój ojcze, konsumentki, które z pewnością nic nigdy dla cywilizacji nie wyprodukują. Co ten stary kołek w płocie prawił o cywilizacji, fałszem jest i potwarzą na cywilizację rzucaną. Córki jego nie są ucywilizowane kobiety, ale światowe sroki, które w swoich ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią…
– Witold! – zawołał Benedykt – nie pluć mi tak na krewnych!
Ale chłopak tego wykrzyku ojca może nawet nie słyszał. Po czole przepływały mu rumieńce i zwilgotniały oczy.
– Siostra moja na tej samej znajduje się drodze – coraz prędzej i zapalczywiej mówił. – Dawno już, mój ojcze; mówić z tobą chciałem o niej, ale wahałem się… nie śmiałem… Teraz powiem. To mój obowiązek i moje prawo. Jestem jej bratem i kochaliśmy się od dzieciństwa. Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę…
– Witold!
– Tak, mój ojcze, na lalkę i światową srokę, która jeszcze od ziemi zaledwie odrosła, a już jej w głowie pantofle i posągi! Pantofle i posągi! Oto uczucia i myśli, na których gruncie wzrasta przyszła kobieta i obywatelka…
– Witold!
– Tak, mój ojcze! Marnujecie mi siostrę i to mię boli, bo nie jest ona ani złą, ani głupią, ale takie niestosowne do ducha czasu wychowanie, takie przykłady zrobią ją najpewniej, jeżeli nie zupełnie złą, to przynajmniej głupią sroką, gęsią, papugą…
– Witold! Milcz!
Tym razem wykrzyk był tak namiętny i głośny, że młody człowiek umilkł.
– Milcz! milcz! milcz, błaźnie! – coraz namiętniej powtarzał Korczyński i z oczu ciskał błyskawice. Długo nic więcej przemówić nie mógł, aż na koniec zdławionym głosem rzucił.
– Jesteś złym i zarozumiałym chłopcem, który nic nie szanuje i nikogo nie kocha. Nikogo nie kochasz i wszystkich krytykujesz, krewnych, siostry, nawet ojca., który jednak ciebie… w tobie… no! cóż robić?… Niech jeszcze i to…
Witold widział dobrze, że w oczach odwracającego się od niego ojca zamigotały łzy. Uraza jednak przemogła.
– Milczeć! – przez zaciśnięte zęby zawołał – dobrze! o, pewno, że będę milczał i na takie ubliżenia nie narażę się już nigdy.
Ale w tej samej chwili, innym znowu uczuciem zdjęty, rzucił się ku drzwiom i bez tchu prawie na ganek wypadł. Zobaczył ojca na konia wsiadającego i zbiegłszy ze wschodów ganku, tuż prawie przy koniu stanął:
– Mój ojcze! może weźmiesz zamiast czapki swój kapelusz z szerokimi brzegami, bo słońce dziś bardzo dopieka…
Nie podnosząc schylonej twarzy, z której długie wąsy aż na surdut mu spadały, i na syna nie patrząc, Benedykt krótko ofuknął:
– Idź precz!