„ Nad Niemnem ” ELIZY ORZESZKOWEJ
Rozmowa Benedykta Korczyńskiego z synem
Fragment
– Witold – od drzwi salonu zawołał – czemuś to nie był łaskaw porozmawiać trochę z wujem i na ganek go przeprowadzić.
Młody człowiek, który plecami do salonu zwrócony stał przed jednym z okien, powoli zwrócił się ku ojcu, ale przez chwilę nie odpowiadał nic. W delikatnych i ruchliwych rysach jego malował się niepokój.
– Dlaczego obchodzisz się z wujem tak, jak gdyby to był twój koleżka, z którym wolno ci rozmawiać lub nie rozmawiać, grzecznym być albo niegrzecznym? Dziesięciu słów do niego nie przemówiłeś, gdy odjeżdżał, ukłoniłeś mu się z daleka i nie wyszedłeś nawet do przedpokoju. aby mu pomóc do włożenia płaszcza? Czy dlatego tak postępujesz, że jest to człowiek, którego ja łaski potrzebuję? który mię jednym swoim słowem może teraz z największego kłopotu wybawić .
– Czemuż nie odpowiadasz? Czy oniemiałeś? – krzyknął już Benedykt.
– Nie chciałbym, ojcze, rozgniewać cię i zmartwić.
Benedykt z irytacją wybuchnął:
– Facecja! już to zrobiłeś! Rozgniewałeś mię i zmartwiłeś, a teraz przynajmniej powiedz: dlaczego tak postępujesz z wujem? '
Smutne dotąd oczy Witolda błysnęły; zwyczajnym sobie ruchem ręce w tył założył i podnosząc czoło prędko i dość głośno wymówił:
– Dlatego, mój ojcze, że dla pana Darzeckiego nie mam szacunku, a nigdy nie zniżę się do nadskakiwania człowiekowi, którego nie szanuję.
Zdumienie Benedykta granic nie miało; wpatrzył się w syna osłupiałymi oczami i po chwili zdolnym był wymówić:
– A toż co? skąd? dlaczego?
Ale ani wiedział, ani pomyślał o tym, że natarczywymi pytaniami swymi otwiera ujście potokowi wartkiemu i naciska grunt przepojony ogniem.
– Dlatego – z kolei wybuchnął Witold – że jest to pyszałek, sybaryta, egoista, nie dbający o nic oprócz własnej pychy i wygody, nie widzący dalej niż do końca swego nosa, który zadziera pod obłoki dlatego, że ma większy od innych majątek, ciotkę hrabinę i stryjecznego brata wzbogaconego nie wiedzieć w jaki sposób, zapewne potem i krzywdą swych bliźnich. Nie tylko ludziom tego rodzaju sam nadskakiwać nie myślę, ale bolało mię, o! jak mię bolało, że ty, mój ojcze, nadskakiwałeś jemu i robiłeś się przed nim takim małym, pokornym…
Boleć go to musiało istotnie, bo i teraz ręką powiódł po czole, a wzrokiem już znowu nie rozgniewanym, lecz rozżalonym, twarz ojca mijając, kędyś daleko patrzał. Ale u Benedykta zdziwienie przytłumiło wszystkie uczucia inne, nawet gniew.
– Patrzcie, jaki mi sędzia! – z ironią wymówił. – Jeszcze ci nie pora…
– Pora, ojcze – popędliwie przerwał młody chłopak – zawsze jest pora i widzieć, i mówić prawdę. Młody jestem, ale właśnie dlatego czuję się w prawie sądzić tych, których sposób myślenia, życia, wszystko znajduje się w przeciwieństwie absolutnym ze wszystkimi ideałami młodego, lepszego, mojego świata! O rzeczach takich, jak ideały, lepsze światy itp.,
Benedykt od tak już dawna nie myślał, nie mówił i nie słyszał, że i teraz ominęły one organy jego słuchu, żadnego na nich nie czyniąc wrażenia. Głęboko w zamian dziwiło go i oburzało to, co syn jego powiedział o Darzeckim i o nim samym. Szwagra przywykł lubić i szanować nie pytając wcale, za co lubi go i szanuje; był wdzięcznym mu istotnie za wieloletnie nieupominanie się o wypłacenie długu; na koniec, obejście się Darzeckiego, jego wykwintność, koligacje, sam nawet sposób mówienia imponowały mu nieco bez własnej o tym jego wiedzy. Wszystko to było przyczyną, dla której wobec syna czuł przede wszystkim zdziwienie. Był przecież i rozgniewanym.