Monachomachia

Pieśń pierwsza

Nie wszystko złoto, co się świeci z góry,

Ani ten śmiały, co się zwierzchnie sroży;

Zewnętrzna postać nie czyni natury,

Serce, nie odzież, ośmiela lub trwoży.

Dzierżyła miejsca szyszaków kaptury –

Nieraz rycerzem bywał sługa boży.

Wkrada się zjadłoś i w kąty spokojne;

Taką ja śpiewać przedsięwziąłem wojnę.

 

Wojnę domową śpiewam więc i głoszę,

Wojnę okrutną, bez broni, bez miecza,

Rycerzów bosych i nagich po trosze,

Same ich tylko męstwo ubezpiecza:

Wojnę mnichowską… Nie śmiejcie się, proszę,

Godna litości ułomność człowiecza.

Śmiejcie się wreszcie, mimo wasze śmiéchy

Przecież ja powiem, co robiły mnichy.

 

W mieście, którego nazwiska nie powiem,

Nic to albowiem do rzeczy nie przyda;

W mieście, ponieważ zbiór pustek tak zowiem,

W godnym siedlisku i chłopa, i Żyda,

W mieście – gród, ziemstwo trzymało albowiem

Stare zamczysko, pustoty ohyda –

Było trzy karczmy, bram cztery ułomki,

Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki.

 

W tej zawołanej ziemiańskiej stolicy

Wielebne głupstwo od wieków siedziało;

Pod starożytnej schronieniem świątnicy

Prawych czcicielów swoich utuczało.

Zbiegał się wierny lud; a w okolicy

Wszystko odgłosem uwielbienia brzmiało.

Święta prostoto! ach, któż cię wychwali!

Wiekuj szczęśliwie!… Ale mówmy daléj.

 

Bajki pisali o dawnym Saturnie

Ci, co za niego tworzyli wiek złoty.

Szczęśliwszy przeor jadący poczwórnie,

Szczęśliwszy lektor mistycznej roboty,

Szczęśliwszy ojciec, po trzecim nokturnie

W puchu topiący chorowe zgryzoty;

Szczęśliwszy z braci, gdy kaganek zgasnął,

Co w słodkim miodu wytrawieniu zasnął.

 

W tym było stanie rozkoszne siedlisko

Świętych próżniaków. Ach, Losie zdradliwy!

Ty, co z niewczesnych odmian masz igrzysko

I nieszczęść ludzkich jesteś tylko chciwy,

Maż świat dziwactwa twego widowisko.

Jęczy pod ciężkim jarzmem człek cnotliwy.

Mniejsza, żeś państwa, trony, berła skruszył,

Będziesz tak śmiałym, żebyś kaptur ruszył?

 

Już były przeszły owe sławne wojny,

Którym się niegdyś świat zdumiały dziwił.

Już seraficzny zakon był spokojny,

Już Karmelowi nicht się nie przeciwił;

Już kaznodziejskie wzrok mniej bogobojny

Oka na kaptur spiczasty nie krzywił.

Dawnych niechęci mgłę rozniosły wiatry,

Szczęśliwe były nawet bonifratry.

 

Ta, która nasze padoły przebiega

I samym tylko nieszczęściem się pasie,

Jędza niezgody, co Parysa-zbiega

Znalazła niegdyś na górnym Idasie,

Słodki raj mnichów gdy w locie postrzega,

Jęknęła z złości i zatrzymała się.

Widząc fortunny los spokojnych mężów

Świsnęły żądła najeżonych wężów.

 

Strzęsła pochodnią, natychmiast siarczyste

Iskry na dachy i wieże wypadły;

Wskroś przebijają gmachy rozłożyste,

Już się w zakąty najciaśniejsze wkradły.

A gdzie milczenia bywały wieczyste,

Wszczyna się rozruch i odgłos zajadły.

Rażą umysły Żądze rozjuszone,

Budzą się mnichy, letargiem uśpione.

 

Wtenczas, nie mogąc znieść tego rozruchu,

Ojciec Hilary obudzić się raczył.

Wtenczas ksiądz przeor, porwawszy się z puchu,

Pierwszy raz w życiu Jutrzenkę obaczył.

Klął ojciec doktor czułość swego słuchu.

Wstał i widokiem swym ojców uraczył

I co się rzadko w zgromadzeniu zdarza,

Pędem niezwykłym wpadł do refektarza.

 

Na taki widok zbiegłe braci trzody

Pod rzędem kuflów garncowych uklękły;

Biegli ojcowie za mistrzem w zawody;

Ten strachem zdjęty i srodze przelękły,

Wprzód otarł z potu mięsiste jagody,

Siadł, ławy pod nim dubeltowe jękły,

Siadł, strząsnął mycką, kaptura poprawił

I tak wspaniałe wyroki objawił:

 

"Bracia najmilsi! Ach, cóż się to dzieje?

Cóż to za rozruch u nas niesłychany?

Czy do piwnicy wkradli się złodzieje?

Czy wyschły kufle, gąsiory i dzbany?

Mówcie. – Cokolwiek bądź, srodze boleję;

Trzeba wam pokój wrócić pożądany…"

Wtem się zakrztusił, jęknął, łzami zalał;

Przeor tymczasem w kubek wódki nalał.

 

Już się dobywał na perorę nową

Doktor, gdy postrzegł likwor przeźroczysty.

Wódka to była, co ją zwą kminkową,

Przy niej toruński piernik pozłocisty,

Sucharki masą oblane cukrową,

Dar przeoryszy niegdyś uroczysty.

Zachęca przeor, w urzędzie chwalebny:

"Racz się posilić, ojcze przewielebny!"

 

O rzadki darze przedziwnej wymowy,

Któż ci się oprzeć, któż sprzeciwić zdoła?

Tak łagodnymi zniewolony słowy,

Wziął doktor kubek w pocie swego czoła,

Łyknął dla zdrowia posiłek gotowy;

Lecz żeby jeszcze myśl przyszła wesoła,

W świętym orszaku, w gronie miłych dzieci

Raczył się napić raz drugi i trzeci.

 

Jako po smutnej chwili, która mroczy,

W pierwszym świtaniu rumienią się zorze,

Uwiędłe ziółka wdzięczna rosa moczy

I rzeźwi kwiatki w tak przyjemnej porze,

Wyiskrzyły się przewielebne oczy

Po słodko-dzielnym wódczanym likworze.

Odkrząknął żwawo, niby się uśmiéchnął,

Przymrużył oczy, nadął się i kichnął.

 

Na takie hasło ojcowie, co rzędem

Według godności i starszeństwa stali,

Najprzyzwoitszym poruszeni względem,

"Vivat!" chorowym tonem zawołali.

Ojciec Honorat, najbliższy urzędem,

Którego bracia wielce szanowali,

Niegdyś promotor sławny różańcowy,

Tymi najpierwszy aplaudował słowy:

 

"Pisze Chryzyppus o Alfonsie krolu,

Kiedy prowadził wojnę z Baktryjany,

Iż wpośród bitwy na licejskim polu

Od wojska swego będąc odbieżany,

Stanął, a wody czerpnąwszy z Paktolu,

Tak się orzeźwił, iż zgnębił pogany.

Stąd poszło lemma na marmurze ryte

"Pereat umbra!" – lemma znamienite.

 

Wiem, bom to czytał w uczonym Tostacie,

Po ciemnej nocy że jasny dzień wschodzi.

Na godnym kiedy cnota majestacie

Siędzie, o szczęściu wątpić się nie godzi.

Czegoż się, mili bracia, obawiacie?

Z nami jest ojciec doktor i dobrodziéj.

Dał szczęsne hasło, orzeźwił swym wzrokiem;

Cieszmy się pewnym Fortuny wyrokiem".

 

Skończył; natychmiast, skosztowawszy trunku,

Ojciec Gaudenty z rzędu się wytoczył,

A znieść nie mogąc srogiego frasunku,

Na pół drzemiące oczy łzami zmoczył,

Rzekł: "Okoliczność złego jest gatunku,

Nie chcę ja, żebym podchlebstwem wykroczył;

Rozruch dzisiejszy smutne wieści głosi;

Wiem ja, ojcowie, na co się zanosi.

 

Zazdrość od wieków na nas się oburza.

Zgnębić niewinnych pragnie w tych krainach.

Już jad z pokątnych kryjówek wynurza,

Chce się sadowić na naszych ruinach.

Od gór Karmelu niebo się zachmurza.

Równa zajadłość w Augustyna synach;

I tym, co z cicha działają, nie wierzmy:

Pókiśmy w siłach, na wszystkich uderzmy".

 

Ojciec Pankracy, nestor różańcowy,

Co trzykroć braci i siostry odnowił,

Nim puścił strumień łagodnej wymowy,

Najprzód starszyznę i braci pozdrowił.

Słodkimi serca zniewalając słowy,

Miękczył umysły, a nadzieje wznowił.

"Wierzcie – rzekł – bracia, zgrzybiałej siwiźnie:

Rzadko się płochość z ust starych wyśliźnie.

 

Od tylu czasów siedząc na urzędzie,

Znam, co są ludzie, wiem, co są zakony.

Wkrada się zazdrość, wkrada niechęć wszędzie;

I święty kaptur, chociaż uwielbiony,

Nigdy tak mocnym, tak dzielnym nie będzie,

Żeby człek pod nim był ubezpieczony.

Choć w zacność, mądrość każdy z was zamożny,

Niech będzie czuły , niech będzie ostrożny.

 

O mili bracia, gdybyście wiedzieli,

Jakie to były niegdyś wasze przodki!

Inaczej wtenczas niż teraz myśleli,

Insze sposoby były, insze środki.

Lepiej się działo, byliśmy weseli;

Teraz, nieczułe i gnuśne wyrodki,

Albo zbyt trwożni, albo zbyt zuchwali,

Nie ważym rzeczy na roztropnej szali.

 

Moja więc rada wyzwać na dysputę

Tych, co się nad nas gwałtownie wynoszą.

Niech znają bronie jeszcze nie zepsute,

Niechaj litości, zwyciężeni, proszą;

A za najsroższą hardości pokutę

Niech oni sami nasze laury głoszą.

Wyjdziemy sławni z niesłusznej potwarzy,

Zgnębim potwarców… tak robili starzy".

 

Rzekł; i natychmiast doktor się obudził,

Przeor odecknął, lektor przetarł oczy;

Makary, co się słuchaniem utrudził,

Wymknął się cicho i ku celi toczy.

Ojciec Ildefons, co równie się znudził,

Bryknął jak rześki rumak na poboczy.

Morfeusz, patrząc na dzieci kochane,

Siał słodkie spania i sny pożądane.